Wakacje w pełni! Jedni wspinają się w Dolomitach, a inni brną w bagnie w Bieszczadach. Każdy robi to, co lubi. Tym razem to reglowa Perfekcyjna opowie Wam o swoich górskich przygodach.
Bieszczady… Chyba każdy tam już był. Ale ja jeszcze nigdy nie zawitałam w te rejony Polski. Kiedy więc nadarzyła się okazja powędrować po bieszczadzkich szlakach, chętnie z niej skorzystałam. Zamiar był jeden: łazić, łazić, łazić, a na deser wystartować w tamtejszym półmaratonie.
Już pierwszy dzień wyprawy na Smerek mnie nie rozpieszczał. Synkowie stękali i kwękali, a burza mruczała gdzieś w oddali. Kiedy szczyt został zdobyty i w perspektywie była już tylko romantyczna wędrówka połoninami, natura powiedziała dość i chlusnęła deszczem. Ściana wody, kałuże rosnące w oczach, potoki i strumienie błota skutecznie zniechęciły do kontynuowania wycieczki. Na nic zdało się czekanie w krzakach na poprawę aury. Trzeba było zawracać!
Kolejny dzień to słoneczna Połonina Wetlińska, pasąca się sarenka i Chatka Puchatka. Strome zejścia udowodniły marną kondycję dzisiejszych nastolatków. Stara matka dziarsko kicała po kamykach, a synkom drżały łydeczki. Oczywiście według moich dzieci wcale nie był to objaw zmęczenia, im po prostu trzęsły się nogi. Ale po tej wyprawie nie dali już się namówić na kolejne wyjście w góry! Ot, dzieci cyfrowej ery!
Trzeciego dnia postanowiłam pohasać samotnie i dać sobie trochę w kość. Zaliczyłam Małą i Wielką Rawkę. Zeszłam do Ustrzyk i stamtąd znów wdrapywałam się coraz wyżej, i wyżej, aż na Połoninę Caryńską. Prawie 19 kilometrów w nogach, niemal 6 godzin człapania – nareszcie poczułam, że żyję!
Prognozy pogody jednak mnie niepokoiły. Nad Bieszczady nadciągały ulewne deszcze i spore ochłodzenie. Ciapanie się w błocie już teraz mi się nie podobało. Aż trudno było mi sobie wyobrazić, co będzie się działo na szlakach, kiedy popada jeszcze więcej?! Postanowiłam zrezygnować z niedzielnego startu. Jak leźć pod górę, kiedy spływa błoto? Jak po nim schodzić??? Bałam się kontuzji, wywrotki i wszelakiego innego paskudztwa. Brrr!
Na szczęście swoimi wątpliwościami podzieliłam się na Facebooku. A tam od razu odzew i protesty znajomych: masz biec, ruszać w bagno, nie odpuszczać! Wjechali mi na ambicję i przestałam się bać bieszczadzkiego błota. Pobiegnę ten półmaraton! A niech tam!
W przeddzień startu zrobiłam mały rekonesans trasy. Stromo, owszem, ale też sporo kamienistych ścieżek. Może nie będzie tak źle?
Ale w dzień startu czar prysł. Lało całą noc. Na początku biegu kropiło tylko trochę, ale około 12 kilometra rozpętała się burza. Wiało, smagało deszczem, a mgła otaczała szczyt Dwernika Kamienia, na który musiałam się dwukrotnie wgramolić. Humor mi jednak dopisywał. Żwawo podchodziłam, gdzie się dało to truchtałam, najpierw omijałam strumyki, a potem to już lazłam ich środkiem. Buty upaćkane, ubranie przemoczone – życie jest piękne!
Liczyłam, że po 15 kilometrze będzie mi już łatwiej. Z profilu trasy wiedziałam, że potem będzie już tylko w dół. I planowałam sobie jak to pięknie wtedy pomknę, niczym górska kozica. No! I pomknęłam! Ale w tempie ślimaka, brodząc w mięsistym błotku ponad kostki. Ani tu iść, ani biec! Boczkiem po pokrzywach, boczkiem po malinach, a w końcu środkiem byle szybciej do mety! Czekała mnie jeszcze tylko przeprawa przez rzekę. Wartki strumień umył buty i na mecie stawiłam się jako osiemnasta kobieta z czasem 3:10:22 . Szału nie ma, ale ostatnia nie byłam!
Kto kocha błoto, temu polecam Bieg Charytatywny „Dwernik Kamień Trail. Ja dopiero teraz wiem, co to jest bieg w Bieszczadach. Dopiero teraz zrozumiałam, co to znaczy ukończyć jakieś górskie ultra, choć poczułam tylko przedsmak takich zmagań. Zatem czapki z głów i szacun dla naszych ultrasów! Nie wiem jak wy to robicie, że jesteście w stanie brnąć 70 kilometrów w często fatalnych warunkach? Mutanty? Cyborgi? Ja tam wracam na asfalt!