Spotkanie z „Jarosławem” czyli kilka słów o maratonie w Toruniu w oczach Alutki. Czytajta!
Wszystko szło idealnie! Więc z góry można było przewidzieć, że się nie uda. Miesiąc przed maratonem na treningu nagle odjęło mi nogę. No cóż, bywa, do jutra przejdzie. Nie przeszło do dzisiaj. Diagnoza była surowa – nieżywy mięsień płaszczkowaty. Zgon nastąpił prawdopodobnie z powodu problemów z krążeniem, które w tej nodze niestety wypada słabo.
No i zaczął się wyścig z czasem. Masaże do siniaków, leki poprawiające krążenie i inne cuda wianki. W sobotę wieczorem wizyta u fizjoterapeuty we Włocławku – geniusz! (Ale chyba nie mogę napisać więcej – jak to czytasz… dziękuję!) Powiedział, że może się udać, nie zaszkodzi. No to przecież nie poddam się bez walki. Sobotni mecz Anwilu wraz z kibicami – oj działo się, nastawił nas bojowo.
Niedziela. Pogoda idealna – szkoda tylko, że przez chwilę. Dzwoni Aneta i mówi, że sprawdzała pułap chmur i nadciąga „Jarosław”. Rany koguta, co ona brała?! Słońce świeci, trochę wieje ale bez przesady. Koszulki na ramiączkach, krótkie gacie i lecimy Generał! Artur poszedł do elity a ja grzecznie z rozpiską na ręce, numerze startowym i ramie roweru Andrzeja, który był moim supportem na całej trasie, ruszam na swoją wojnę.
Czar prysł na 3 kilometrze jak poczułam nogę. Szlag! Trudno, wiedziałam, że będzie boleć, nie jest źle, dam radę. Andrzej kontroluje mnie, ja czas, jest zgodnie z planem, damy radę! Daliśmy… do 15 km. Tam spotkaliśmy „Jarosława” – do 20 km. Tak q….a wiało i targało obornikiem… Andrzej zasłaniał rowerem i całym sobą. Zagadywał jak mógł. Na 20 km wiedzieliśmy, że się nie uda. Noga bolała jak szlag i wiało w pysk. 22 km – obracamy się trochę – wiatr biegacza – trochę z boku i dalej w pysk.
Za zakrętem przystanek autobusowy, a tam… Tańczący Generał! I tak wesołą gromadką, z nogi na nogę, w stronę medalu. Panowie prowadzili męskie rozmowy, jak wlekłam się za nimi poznając po drodze nowe koleżanki niedoli. Zrobiliśmy dwie przerwy rozkładając się na ławeczce na gorącą, przepyszną herbatkę Andrzeja z przyprawą do ryb, której nazwy nie mógł sobie przypomnieć. No cudny chłop, mówię Wam!
Od 25 kilometra zaczęło padać. Wieje, leje, suuuper! Bolało, zmarzłam jak cholera, zmokłam, ale warto było! Na mecie spotkałam koleżanki niedoli, atmosfera jak na żadnym maratonie – pewnie dlatego, że mały, nikt nikogo nie przeganiał z mety. Piękny medal, jeszcze piękniejsze sms-y i telefony od przyjaciół. Najefektowniejszy taniec Generała, profesjonalny support Andrzeja, wsparcie i wiara we mnie tych, dla których jestem ważna i bardzo cierpliwy trener. Dziękuję robaczki moje kochane! I do następnego maratonu!