Ostatni start sezonu… Chyba! Bo z Karolką, to nigdy nie wiadomo! Poczytajcie, lajkujcie i wielbcie!
W tym roku na wieszaku z medalami pustki. Po dwóch latach w biegowym amoku przysiadłam na tyłku. Trochę z wyboru, trochę z przymusu.
Na pytanie co jeszcze chcę pobiec jesienią, odpowiedź była szybka. Nie wiem czy coś mi się jeszcze chce. Jako że jestem podatna na wpływy , 5 minut później zapisana już byłam na Bieg Niepodległości we Wrocławiu. Kilka dni później do głowy przyszedł mi pomysł, żeby na bieg namówić moją rodzinkę. 10 km nie wchodziło w grę, ale może 5 km w Jeleniej Górze?! Pomysł całkiem fajny zwłaszcza, że bieg był dzień wcześniej niż we Wrocławiu. Namówić dał się tylko mój pierworodny. Jakie to musiało być poświęcenie z jego strony, bo bardzo nie lubi biegać jak jest zimno. Wie co mówi, bo przecież kilka razy w wakacje udało mu się potruchtać po okolicy.
I stało się. 10 listopada stanęliśmy na starcie VI Biegu Niepodległości w Jeleniej Górze. Obiecywał, że będzie biegł powoli z mamusią, żeby ta nie zmęczyła się za bardzo i trochę sił zostało jej na następny dzień. Obiecanki cacanki. Wyrwał jak dzik. A matka za nim. Pierwsze 2 kilometry poszły lekko. Zwłaszcza, że sam początek z górki. Na trzecim kilometrze policzki zrobiły się już rumiane, a w powietrze pofrunął komin i rękawiczki. Kryzys nadszedł tuż po przekroczeniu bramy Parku Zdrojowego. Pytanie „gdzie ta meta” padało tak często jak „czy daleko jeszcze” w trakcie jakiejkolwiek podróży.
Końcówka była już bardzo ciężka. Na szczęście na ostatnich 500 metrach pojawiła się cała masa znajomych twarzy. Tato i mąż w jednym, młodszy brat, babcie, dziadek i cała reszta bandy, na którą zawsze można liczyć. Okrzyki nam obojgu dodały energii. Udało nam się nawet trochę przyspieszyć na finiszu. Na metę wpadliśmy trzymając się za ręce, chociaż młody miał niecny plan, żeby wyprzedzić staruszkę przed metą. I w sumie wyprzedził. Wpadł na metę 2 sekundy przede mną, z czasem 27:00. Niezły debiut. Był zmęczony i szczęśliwy, chociaż na zdjęciach tego nie widać. Obiecał , że jeszcze kiedyś ze mną pobiegnie. Bardzo jestem z niego dumna. Nawet mąż patrząc na nas na trasie pożałował, że nie dał się namówić. Brat też, zwłaszcza kiedy na ręce Kuby zaczęły wpływać nagrody finansowe od dziadków. Zdecydowanie był to najcudowniejszy z moich dotychczasowych biegów.
11 listopada stanowił zdecydowanie większe wyzwanie biegowe. Rano zaliczyliśmy poranny spacer po okolicy. Tak na rozruch. Później szybki obiad i o 14:00 wyruszyliśmy w drogę do Wrocławia: główna winowajczyni całego zamieszania i towarzyszka niedoli, czyli Gosia, Sławek w roli kierowcy i ja. Babcia Basia spakowała nam na drogę świeżutką drożdżówkę ze śliwkami. Pożarłam ją już po drodze, bo jakąś dziwną słabość czułam. Od rana ją czułam, jak tylko przeczytałam mail z taktyką na bieg!
Marzyłam o tym, żeby zakręcić się koło 50 minut, ale żeby 49,48… to była przesada! Jakby stresu było mało – w Kaczorowie korek, a czas uciekał. Chociaż jakbyśmy się spóźnili, to wcale nie musiałabym biec. Nawet mi się ta myśl spodobała! Ale dojechaliśmy. Co prawda musiałam z Gośką wyskoczyć na środku skrzyżowania, bo we Wrocławiu jak to we Wrocławiu. To koreczek, to problem z zaparkowaniem. My pognałyśmy gotowe do biegu w stronę wrocławskiego rynku, a Sławek pojechał na poszukiwania wolnego miejsca parkingowego. Było zimno jak cholera. Najpierw poleciałyśmy jak zwykle za potrzebą, a zaraz potem do strefy startowej, żeby ogrzać się w tłumie.
Maszyna ruszyła o 17:00. I pierwszy problem. Jak w tym tłumie biegnących przebiec pierwszy kilometr w tempie 5:00? Nierealne. Bedzie trzeba później nadgonić. Jak kozica skakałam z prawej strony na lewą i jakoś się udało. 4:54. Jest dobrze. Drugi kilometr 4:45. Trochę za szybko. Trzeci podobnie. I gadam ze sobą jak zawsze. Zwolnij, bo zdechniesz. Nie wychodzi. 4 km… cóż… i pierwsza myśl, żeby tylko utrzymać takie tempo przez 5 km i później już zwalniam, pierniczę.
Prawie od początku biegu obok mnie ta sama dziewczyna. Momentami jest nawet 2 kroki przede mną. Wybił 5 km i zwolniłam. Tak mi się wydawało. Zegarek chyba się zaciął. 6, 7 km i dalej ta 4 a nawet 3 po dwukropku. Po 7 km zaczęłam myśleć o tym, skąd ja wezmę siłę, żeby tę dziewczynę wyprzedzić przed metą? Już w tej chwili leciałam na oparach. Prawie cały dystans biegniemy noga w nogę. Nagle na 8km znika gdzieś z tyłu, szukam jej łypiąc okiem w bok, ale jej nie ma. Przynajmniej wyścig na finiszu mnie ominął.
Nerwowo zerkam na zegarek. Kurde, dobry czas. Jeszcze tylko 1km, 500m… właśnie te 500 m dało mi chyba najbardziej w kość. Rundka dookoła Rynku. Jeden zakręt, drugi zakręt. Rozglądam się za Sławkiem, ale w tłumie i ciemności go nie widzę. Trzeci zakręt i ostatnia prosta. Próbuję przyspieszyć, chociaż mam wrażenie że przebieram nogami w miejscu. I jest upragniona meta. Żyję! Zerkam na zegarek i oczom nie wierzę. Udało się! Oficjalny czas 48:27. Tylko 3 sekundy gorzej od życiówki!
Sezon był ciężki. Z różnych powodów. Najważniejsze, że zakończony z pierdol… tzn. z przytupem! Teraz czas na zasłużony relaks, odpoczynek i snucie planów na przyszły rok.