Search
Search Menu

PRZYSIADAJĄC NA GRZESIU?

Z cyklu „Nie samym bieganiem człowiek  żyje”…. Czyli relacja Karoli z wyprawy w Tatry.

Wyjazd trochę planowany, trochę spontaniczny. Na pewno wymarzony, wyśniony i długo wyczekiwany. Od zeszłorocznych wakacji. Pojechał człowiek raz w Tatry i nie myśli o niczym innym. Śni po nocach jak sapie leząc pod górę. Jak pot leje mu się po czole i nie tylko.

Do Kościeliska dotarłam późnym wieczorem. Bardzo późnym. Szybko wskoczyłam do łóżeczka, bo plan na kolejny dzień był ambitny. Do zrobienia ponad 20 km po tatrzańskich szlakach. Niby już wiosną, a jednak jeszcze zimą. Około 1000m przewyższenia. Za radą bardziej doświadczonych zapadła decyzja, że celem wędrówki będzie Wołowiec.

Pobudka o 6:00. Kawa, śniadanie, wałówka na drogę, odzież na zmianę. Plecak spakowany. Ciężki był, bardzo ciężki! Szykowało się okienko pogodowe. Głupi to ma zawsze szczęście. Wyrwie się z domu na jeden dzień, a pogoda jak na zamówienie. Słoneczko świeciło od rana. Szczyty otulone niegroźnie wyglądającymi chmurkami. O 7:30 ruszam z Siwej Polany. Doliną Chochołowską człapię na Chochołowską Polanę. W schronisku przerwa na herbatkę. Szybka zmiana garderoby, bo okazało się, że jest dużo cieplej niż myślałam. I zaczyna się wspinaczka. Patrzę przed siebie z przerażeniem, bo droga pod górę jakby się nie kończy. Ale emocje robią swoje. Głodna gór i widoków zapierających dech w piersiach maszeruję z uśmiechem na twarzy. Po drodze mijam tabliczkę „Uwaga lawiny”. To miała być bezpieczna trasa! Myślę sobie, w którą stronę uciekać jak zacznie spadać. Ale nie jestem sama na szlaku, więc drepczę dalej. Mijam pojedyncze osoby.

Pierwszy punkt na trasie to Grześ. Grześ to fajny chłopak – napisał po wycieczce mój brat. Ale sobie sam nasłodził! Gdzie się człowiek nie rozejrzy, tam WOW! Z prawej WOW! Z lewej WOW! WOW jak cudnie! WOW jak bosko!

Oprócz WOW było też UPS! UPS, ile jeszcze wspinaczki przede mną? Oczom ukazał się bowiem cel nadrzędny całej tej wyprawy. Właśnie jakiś pan wskazał na niego palcem robiąc zdjęcie. Daleko i wysoko. Sił jeszcze sporo więc nie rezygnuję. Z Grzesia kawałek z górki, później pod górkę. I tak kilka razy. W oddali jeden z pagórków. Niby nieduży, ale wygląda na stromy. Jakaś para na niego wchodzi. Pani przodem. Pan za nią. Za chwilę zawracają i schodzą. Czy dam radę? Wchodzi się całkiem dobrze, ale trzeba jeszcze zejść. Tym będę się martwić później.

Jest! Mam to! Kolejny punkt z planu zaliczony. Rakoń! Słońce dalej cudownie świeci. Zero wiatru. I totalna, wszechogarniająca cisza… Nie słychać nic. Tylko jakby szemrzące cicho góry wzywają mnie do siebie. Dookoła żywej duszy. Magia!!!  W nogach już prawie 13km. Do Wołowca jeszcze jakiś 1 km.  Tylko 200m przewyższenia. Tyle, że czuć już trochę zmęczenie, a ten odcinek wydaje się być najtrudniejszy.  I pojawił się pierwszy poważny moment zawahania. Iść dalej czy wracać??? Chwilę posiedziałam, zebrałam siły i ruszyłam. Zawsze przecież mogę zawrócić, jeśli dopadnie mnie kryzys (czytaj: Zapomnij, że się poddam! Cytując reglową koleżankę ” choćby skały srały” wlezę tam! Nawet na czworaka!).  Było ciężko. Stromo. Śnieg coraz bardziej grząski. Co parę kroków przerwa na złapanie oddechu. Jestem coraz bliżej celu.  Mijam kilka schodzących już osób i myślę jak im fajnie. Ale mi zaraz też będzie tak fajnie.  I bingo! Udało się!

Na szczycie nie jest już tak przyjemnie. Zaczyna wiać więc szybko się ubieram. Kurtka, kaptur, rękawice i można się sycić widokami.  I tylko pstryk pstryk aparatem. Nie bawię tam zbyt długo, bo robi się coraz chłodniej. Zaczynam schodzić. Nie wiem co gorsze. Wdrapywanie się żółwim tempem, czy to mało kontrolowane schodzenie. Ale to też się udało. Na szlaku coraz większy ruch. Mijając ludzi, którzy właśnie zaczynają podchodzić, myślę sobie, że teraz oni zazdroszczą mi tak samo, jak ja wcześniej tym schodzącym.  Powoli przestaje wiać. Znowu zaczyna robić się ciepło.

W drodze powrotnej przysiadłam dłuższą chwilę na Grzesiu. To ten pierwszy szczyt, który miałam do zdobycia. Nie mylić z osobnikiem płci męskiej! Teraz jest tu naprawdę dużo ludzi. Siedzę i delektuję się widokami, popijając  herbatkę i zajadając kanapkę. Oj, jak mi się nie chce wracać! Nie dlatego, że nie mam sił. Tu jest tak pięknie. Już kombinuję, kiedy i gdzie by tu znowu powędrować.

Droga do schroniska mija szybko. Tam ponownie krótka pauza. Powrót przez Dolinę Chochołowską do auta był gorszy niż wspinaczka na szczyt. Droga niby płaska, więc pokonuję ją bez trudu, ale jest bardzo monotonna. Nogi już swoje dziś przemaszerowały i czuć to. Do auta jeszcze jakieś 7 kilometrów. Ciągną się one w nieskończoność! Nagrodą na mecie były krokusiki, które cudnie się rozwinęły ogrzewane przez cały dzień słońcem.  No i oczywiście oscypek z grilla z żurawiną.

28 km pokonanych! Prawie 7 godzin 30 minut marszu. Baterie mimo zmęczenia naładowane. Głowa wolna i pusta (jakkolwiek to brzmi!). Cudownie! Bosko! Niesamowicie! Nieziemsko! Niezwykle! Przewybornie! Bajecznie! I mogłabym tak zachwycać się w nieskończoność!

P.S. Całą drogę pracowałam nad wyrównaniem opalenizny po zeszłotygodniowym półmaratonie w Sobótce. Jeszcze tylko nogi opalę i będzie komplet! 🙂

1 komentarz Dodaj komentarz

  1. Cudowny opis:))) Przeczytałam jednym tchem… Grześ mi nieobcy zimą, a i jesienią też małą pętelkę przez Grzesia zrobiłam. Powrotów Chochołowską nie cierpię;)
    Pozdrawiam serdecznie…

Twój komentarz

Pola obowiązkowe *.