Search
Search Menu

TROPIKALNY WROCŁAW, KOLKA I ŻYCIÓWKA!

Gorące emocje po Nocnym Półmaratonie we Wrocławiu nie opadają. Wciąż dzielimy się wrażeniami z każdym, kto tylko chce słuchać opowieści zwariowanych biegaczy!
Poczytajcie relację Karoliny, która mimo trudności osiągnęła swój kolejny sukces! Oby tak dalej! Gratulujemy!

Na 6. PKO Nocny Wrocław Półmaraton zapisałam się w Sylwestra tuż po północy. Dominika tak zachwalała ten bieg, że nie mogłam przepuścić okazji wystartowania w nim.

Dziwnie czułam się jak jechałam do Wrocławia po południu, bo zwykle o tej porze byłam już po biegu. Trochę się martwiłam jak dotrwam do godziny 22.00 i jak będzie mi się biegło w środku nocy.
We Wrocławiu byliśmy około 19.00. W pierwszej kolejności pognaliśmy po pakiety. Później było błogie lenistwo i kolacja na trawie.

Nie tylko pora biegu chodziła mi po głowie. Generał, pod którego czujnym okiem trenowałam przez 3 tygodnie, pokładał we mnie wielkie nadzieje. W sobotę rano dostałam od niego maila z ostatnimi szczegółowymi wytycznymi na bieg i radość ze startu trochę opadła. Cel jaki przede mną postawił był nie lada wyzwaniem. 00:01:47!!! To przecież ponad 2 minuty szybciej niż mój dotychczasowy rekord na tym dystansie! Jak to zrobić? Zwłaszcza, że od trzech tygodni słyszę tylko „Biegaj wolniej! Za szybko!”? Nie pozostało mi nic innego jak podnieść rzuconą rękawicę, uwierzyć we własne siły i doświadczenia trenera. Jego wskazówki czytałam chyba ze 100 razy, żeby tylko o czymś nie zapomnieć!

Na starcie tłumy! 11 tysięcy startujących robiło wrażenie. Największy bieg w jakim do tej pory brałam udział. Chyba tylko jakimś cudem udało się wypatrzeć kilka znajomych twarzy.
Wystartowaliśmy. Pierwszy kilometr zgodnie z założeniem na rozgrzewkę, ale pewnie tylko dlatego, że nie było szans żeby się przebić. Później trochę się rozluźniło i udało się przyspieszyć. Kolejne kilometry zgodnie z założeniami. Niektóre nawet odrobinę szybciej. Pojawiła się myśl, że to może się udać. I tak trwałam przy niej do 17 kilometra. I kolka! Paskudna, upierdliwa kolka! Trochę zwolniłam. 17km, 18km… nie przechodzi. 19 km… to już był koszmar Musiałam się zatrzymać Zgięta w pół czekam aż ból minie. Sekundy ciągną się jak minuty. A nad głową tylko okrzyki niezastąpionych kibiców: „Biegnij! Nie poddawaj się! Już niedaleko!”. Jakby to było takie proste. W głowie tylko jedno: Już jest tak blisko! Nie trać cennych sekund! Próbuj! Choćby na czworaka, ale próbuj!

Podniosłam się. Jest lepiej. Biegnę. Jeszcze tylko marne 2 kilometry. Byle dobiec do Mostu Szczytnickiego. Później już ostatnia prosta i będę na stadionie. Lecę. Tempo całkiem niezłe. Kolka się nie nasila. I jest! Upragniona meta! Tuż za nią uśmiechnięta Dominika i Józek. Jak dobrze było zobaczyć ich mordki. I życiówka! Nie ta zakładana przez górę, ale jednak życiówka! Piękne 1:48:21.

Nim ochłonęłam oczywiście padło kilka niecenzuralnych słów i obietnica, że już nie biegam. Jak zwykle po każdym bardziej męczącym biegu. Dziś już jednak, zmęczona i szczęśliwa, zaczynam myśleć o kolejnym poważnym wyzwaniu, które już we wrześniu.

 

Twój komentarz

Pola obowiązkowe *.