Bieg w Lubinie niestety nie mogę zaliczyć do udanych biegów. Miała być życiówka, a była walka z dystansem i z samym sobą. Parę dni przed startem miałem małe rewolucje żołądkowe, które myślałem że zaleczyłem, ale niestety w dniu wyjazdu okazało się, że nie jest to prawda. Kilka przystanków po drodze i jeszcze na dodatek objazd, o którym nie miałem pojęcia, skrócił mój czas przygotowań do biegu do 20 min. Niestety odbiór pakietu również nie po myśli – gdzieś zniknęła koszulka do pakietu. Oczywiście słowa pani po odnalezieniu zguby: „następnym razem proszę wcześniej odbierać pakiet” zaburzyły już całkiem plany i założenia na bieg. Bez rozgrzewki, nie licząc szybkiego sprintu do auta i z powrotem w celu wdziania stroju na bieg. Równo pięć minut przed startem ustawiłem się w masie ludzi gotowych do startu. Pierwszy kilometr powoli, drugi jeszcze wolniej i zapala się czerwona lampka! Coś jest nie tak. Po trzecim przy tempie 5:07 już wiem, że nie ma szans na życiówkę i myśli, czy jest sens biec dalej, ale biegnę. Kolejny kilometr trochę szybciej i już wiem, że nieważne z jakim wynikiem skończę, ale biegnę do mety. Punkt z wodą omijam szerokim łukiem, wiem, że mój organizm nic nie przyjmie. Nogi przebierają, ale to nie jest to. Po 6 km coś puściło, zaczynam biec szybciej. Nie jest to zakładane tempo, ale już biegnie mi się lepiej. Dobiegam do mety, szału nie ma. 47:41 nie jest czymś rewelacyjnym, ale każdy mój wynik poniżej 50 min jest dobrym wynikiem. Rok temu na tej samej trasie dostałem wiatr w skrzydła, poprawiając życiówkę o ponad 4 min. W tym roku dostałem kopa. Ale ja tu jeszcze wrócę i pokażę, że można szybciej!