Okiem Anetki czyli „Ech, ten szalony i nieprzewidywalny Nocny…”
Ekipa TS Regle, jak co roku, stawiła się we Wrocławiu, aby o nieludzkiej godzinie 22:00 spróbować swoich sił w biegu. Termometry samochodowe bezlitośnie pokazywały nawet 34C. Przegrzane kalkulatory biegowe alarmowały: trzeba pobiec asekuracyjnie, aby nie znaleźć się na SORze! Celem wyjazdu były nie tylko zawody, ale i promocja Izerskiego Weekendu Biegowego, która pozwoliła na ciekawe spotkania z szalonymi biegaczami.
I tak na różne sposoby dotarliśmy do Wrocławia. Wyjście z klimatyzowanego samochodu było szokiem, a dla nas „izerskich górali” – szokiem wszystkich szoków. Ale, ale, o 19:00 powiało, a ciemne chmury pozwoliły mieć nadzieję, że może ten rozgrzany asfalt schłodzi się do ludzkiej temperatury.
W tym roku organizatorzy 7. PKO Nocnego Wrocław Półmaratonu zaplanowali start zawodników z „płyty” (to dużo powiedziane!) stadionu olimpijskiego. Wrażenia ze startu niesamowite, zapalono bowiem znicz olimpijski na wieży zegarowej, po raz pierwszy od czasów przedwojennych. Czasy te pamiętają starsze panie po 30-stce, czyli większość damskiego składu TS Regle! Ale nie tylko błysk znicza przykuwał uwagę, dużo większe wrażenie robiły czarne chmury i błyskawice. Lunęło oczywiście po starcie, powiało chłodem i zmoczyło biegaczy zupełnie. Już widzę te zamówienia zdjęć na fotomaratonie – chyba, żeby straszyć dzieci!
Start był super, ale pierwszy kilometr trasy już nie! O biegu trudno było mówić, raczej truchtaliśmy ramię w ramię, aby wąskim gardłem wybiec na ulice Wrocławia. Pomimo deszczu, kibice jak zwykle dopisali, widać było, że po kilkudniowych upałach też czekali na ten deszcz. 10678 uczestników, którzy oficjalnie ukończyli bieg, spowodowało, że na całej trasie było ciasno, momentami bardzo ciasno. Biegło się łokieć w łokieć, w esy- floresy i takie tam. Oczywiście nie dotyczy to 2-go open Artura Kozłowskiego i 3-go Szymona Kulki, ale my żuczki trochę się przepychaliśmy.
I tym szybkim, i tym żółwikom na całej trasie półmaratonu towarzyszyła muzyka klubowa, więc było tanecznie. Organizatorzy zmienili też końcówkę trasy, zamiast ciemnego i ponurego Wybrzeża Wyspiańskiego wracaliśmy szeroką arterią pl. Grunwaldzkiego. I już wydawało się, że nic nas nie zaskoczy, a tu meta na stadionie olimpijskim zmieniła się w bieszczadzkie bagno, znane wszystkim biegaczom Rzeźnika! Pewnie dlatego Perfekcyjna zrezygnowała już z tego biegu, bo po co gnać na drugi koniec Polski, jak na miejscu można wytaplać się w błotku. Mała Gosha napisała:
„Miałam nieodpartą chęć wejścia ślizgiem na Metę. Tylko do auta bym siebie później nie wpuściła.”
Jak wypadliśmy na tym biegu? Wyniki już znacie, ale w skrócie można to opisać tak: nie stanęliśmy na żadnym podium, nie zrobiliśmy życiówek, ale dobrze się bawiliśmy, dostaliśmy duże wsparcie, spotkaliśmy przyjaciół, poznaliśmy „przyjaciół królika” i w ogóle było super! Kibicowali nam gorąco Państwo Kuchniowie ze znajomymi, którzy przyjechali prosto ze Strzegomskiej Dwunastki, Monika żona debiutującego Krystiana, Dorota żona Daniela i wielu innych przed ekranem komputerów. Dziękujemy Wam bardzo!