Perfekcyjną znów gdzieś poniosło w świat i zdaje szczegółową relację ze swoich wojaży. Poczytajcie!
Opolska regeneracja? Degeneracja? Ach! Nie! Opolska Wegeneracja!!! To ona przyciąga mnie co roku do Opola! Wegańska knajpka z pysznym jedzeniem! To zawsze tam nabieram sił przed biegiem i nabieram sił po zawodach. Spotkacie tam niejednego biegacza. Polecam!
Po raz drugi wystartowałam w Opolskiej dyszce zorganizowanej przy okazji Maratonu i Półmaratonu Opolskiego. Trasa inna niż w poprzednich latach. Niby łatwiejsza, niby mniej podbiegów, ale na biegaczy czyhały niezłe pułapki.
Najpierw start. W innym miejscu ruszają dłuższe dystanse, w innym dyszka. Ale na szczęście udało mi się trafić tam, gdzie trzeba. Początek trasy całkiem przyjemny, taki jak lubię – długa prosta asfaltowa droga i chyba nawet prowadząca lekko w dół. Potem zaczęły się zakręty, zawijasy, kostka na przemian z brukiem. Biegacze niemal wpadają pod koła niepełnosprawnych zawodników na handbikach. Robi się niebezpiecznie. I trudno ocenić, czyja to wina. Bo zawodnicy przemierzają dystans raz prawą, raz lewą stroną, zderzają się, niezłe zamieszanie!
Kolejna niespodzianka. Biegniemy przez mostek prowadzący na drugi brzeg Odry – mały mostek tylko dla pieszych. Hop! Hop! Bo na mostek prowadzą małe schodki! Biegnąc dyszkę wskakuje się jeszcze lekko, ale wyobrażam sobie maratończyka, który będzie musiał pokonać je na czwartej pętli… Nie będzie to łatwe!
Pomiar czasu… Datasport podaje, że międzyczas łapany jest na piątym kilometrze. Owszem, ale to pomiar dla dłuższych dystansów. Mi – uczestniczce tylko dyszki – chip mierzy czas tuż po czwartym kilometrze i przez znajomych jestem podejrzewana o galop w tempie 4:43! A ja w upale ciągnę się w tempie sporo powyżej 5:00.
Jednak największą zagwozdkę miałam tuż przed metą! Wypatrywałam dość długo niebieskiej bramy, spod której zaczynał się wyścig. Nie ma jej i nie ma! W końcu zorientowałam się, że już ją usunięto i meta będzie tam, gdzie ruszali maratończycy. Widzę tę metę około sześciuset metrów przede mną! Pędzę! Jakoś tak na finiszu zawsze łapię wiatr w żagle i czuję przypływ mocy na myśl, że to już koniec. Widzę trzy kobiety… jedną doganiam i oceniam, że dam radę wyprzedzić jeszcze dwie dziewczyny. Włączam turbo i gnam już na maksa z płucami i wątrobą pod pachą! Jest! Udało się! Meta! Zwalniam… reszta zawodników biegnie dalej. Co jest?! A ludzie krzyczą, że trzeba biec dalej, że jest jeszcze agrafka, nawrotka i dopiero wtedy jest koniec. Zbieram się w sobie, nogi już nie mają sił, ale gonię jeszcze te 400 metrów! Uff! Wpadam na metę umarnięta całkowicie! I ja to kocham? Serio???
Na podium nie stanęłam tak jak w zeszłym roku, ale wrażeń i atrakcji było co niemiara. Zajęłam 5 miejsce w kategorii starszych pań, na 121 kobiet byłam 23, a mój czas to 00:51:04. Teraz trzeba się brać za dłuższe wybiegania, bo mój ulubiony półmaratoński dystans czeka!
Takie kameralne zawody mają wiele zalet, ale są też cienie. Kiedy przyglądałam się zawodnikom na trasie maratonu dostrzegłam pacemakera z balonikami na czas 4:15. Wiecie ilu biegaczy przy nim było? Żadnego! Nikogo! Potem niektórzy truchtali, człapali, inni szli. Samotnie. Pojedynczo. Jak ciężko im walczyć w upale z dystansem tak w pojedynkę. Nawet kibiców zabrakło. Samotność długodystansowca!