Dlaczego Karolina płakała? Poczytajcie jej relację z 36. PKO Maraton Wrocław!
Początek jak zwykle nudny… Pakowanie walizek, prowiantu i w drogę. Kierunek: Wrocław! Cel: 36. PKO Wrocław Maraton! Oczywiście dzień wcześniej, bo start przecież o 9 rano.
Samopoczucie też jak przed każdymi innymi zawodami: brak sił, uogólniony ból wszystkich członków, brak ochoty na cokolwiek, a już na pewno na bieg. W tygodniu poprzedzającym maraton Generał wysłał ostatni esej, a w nim co jeść i pić przed, czego się wystrzegać, no i oczywiście taktyka na sam bieg. Rozpiska międzyczasów cały tydzień leżała na stole. Zaczęła nawet służyć jako podkładka pod kubek z kawą. Patrzyłam w nią ze strachem kilka razy dziennie!
Mama dzień przed wyjazdem prosiła mnie, żebym nie biegła na siłę, że mam przerwać bieg jeśli będę się źle czuć. Ona nawet nie wie jakie to trudne odpuścić i poddać się. Pewnie kilka siwych włosów jej przez te moje biegi przybyło.
Do Wrocławia dotarłam cała i zdrowa. Zameldowałam się w hotelu i pognałam po pakiet. Później cierpliwie czekałam na męża, który chyba specjalnie poddał swój ostatni mecz na turnieju, żebym za długo nie musiała tam siedzieć sama.
Wieczorem znalazła się chwila czasu na spotkanie towarzyskie ze znajomymi z czasów studenckich. Skutecznie rozładowali napięcie przedstartowe i zadbali o moje nawodnienie. Kasiu i Tomku dziękuję, że mogłam się z Wami zobaczyć, za doping na trasie, za pierwszy punkt nawadniania na trzecim kilometrze. Szkoda, że nie zdążyliście na finisz, ale widocznie byłam za szybka!
Niedzielny poranek przywitał mnie pięknym wschodem słońca. Już sama nie wiem czy bardziej stresowałam się walką z czasem, bo przecież miałam walczyć o życiówkę, czy walką z pogodą i temperaturą. Zeszły rok pod tym względem był zdecydowanie bardziej łaskawy. Odwrotu jednak nie było. Nie mogłam zmarnować tych miesięcy przygotowań pod okiem Generała. Poza tym miał to być najważniejszy start w tym roku!
Śniadanie, kawa, pakowanie żeli i innych niezbędnych dupereli. Truchcikiem na stadion w ramach rozgrzewki. Kilka ostatnich ustaleń, gdzie na trasie będzie stał Sławek, żeby podać coś do picia i w razie potrzeby chlusnąć na mnie wodą. I na start!!!
Początek jak zwykle za szybko. Próbowałam zwolnić, ale adrenalina i tłum nie pozwolił. Z drugiej strony pomyślałam, że póki mam siłę nadrobię kilka sekund na wypadek, gdyby mnie ona opuściła. Odliczałam każdy kilometr pocieszając się tym, że jeszcze tylko 40 km, a nie 42 mam do przebiegnięcia. W głowie przez cały dystans jedno zdanie Generała ” Pamiętaj! Maraton zaczyna się po 30 kilometrze!”. Cały czas myślałam co mnie po nim tym razem będzie czekać.
Bałam się kryzysu. Dużego kryzysu. Nie przyszedł. Małe były. Były też spadki formy. Na szczęście chwilowe. Odchodziły tak szybko jak się pojawiały. Pogoda wcale tak bardzo nie dawała popalić. Piłam i polewałam się wodą gdzie tylko mogłam.
Na 22 kilometrze zobaczyłam przed sobą czarny warkocz naszej reglowej Pocahontas. Ale miło mi się wtedy zrobiło. Ponarzekałyśmy sobie we dwie jak nam ciężko i źle. Generał, mimo że wygrzewa się teraz gdzieś w tropikach, chyba o mnie nie zapomniał i nawet wysłał swojego przedstawiciela, żeby poprowadził mnie przez ulice stolicy Dolnego Śląska. Przez dobre 20 km wiozłam się na plecach biegacza w koszulce z napisem Artur M. Przypadek?! Aż sama do siebie śmiałam się z tego pod nosem!
Na 35 kilometrze zaczęły podbierać mnie skurcze. Na szczęście mnie oszczędziły. Najgorsze były chyba 2 ostatnie kilometry. Tak blisko i tak daleko jednocześnie. Udało się wykrzesać jeszcze resztki sił i docisnąć na końcówce.
Jak tylko minęłam linię mety poryczałam się jak dziecko. Płakałam przez dobre 30 minut. Ze szczęścia, ze zmęczenia, z bólu!
Udało się! Udało się dobiec do mety! Udało się złamać te 4 godziny! To Wasze wsparcie, Wasze telefony i smsy dzień przed i w dniu biegu. To kciuki, które tak mocno trzymaliście. Wasza wiara w to, że się uda. To one dodały mi sił do walki. Walki o wynik i przetrwanie na trasie. Dziękuję Wam za to! Dziękuję też mężowi, który biegając za mną z punktu na punkt, sam pokonał dystans półmaratonu. Dziękuję Generałowi, który dzielnie znosił moje wybryki na treningach i nie poddał się. Za to, że wysoko zawiesił poprzeczkę i zmotywował mnie tym do jeszcze większego wysiłku.
Dziś powoli emocje opadają. Został tylko ból, który przypomina o tym, że to nie był sen, że to naprawdę się udało. Właściwie to tylko mruganie nie powoduje bólu. Najważniejsze, że to wszystko minie, a satysfakcja i duma z pokonania samej siebie po raz kolejny zostanie. Jak tego nie kochać?!