Search
Search Menu

NIEZŁE BUTY NA BUCIE… CZYLI KILKA SŁÓW O Beskidy Ultra Trail

W tym roku wrzesień okazał się dla mnie mało biegowy, a infekcje wcale nie chciały się odczepić. Po tygodniu leżenia w łóżku i próbach dojścia do siebie decyzja została podjęta: jedziemy do Szczyrku i nie zmieniam planów startowych, czyli udziału w najkrótszym dystansie Beskidy Ultra Trail na 10km z ponad 600m podwyższeniem w górę i drugim tyle w dół. Koszulka w pakiecie odebrana, więc nie ma wyjścia, trzeba to ukończyć.

Sobota, 2:15, czas obudzić TateAli, by wyruszył na trasę BUT90, czyli tak naprawdę 97km start o 4:00 rano. Mój start na szczęście dopiero o 10:00, a pół godziny wcześniej moja pierwsza w życiu odprawa techniczna i komunikat organizatora, że trasa jest zmieniona, o 1km krótsza i będzie można się więcej pościgać. Zbawienie, bo nie ukrywam, że jeszcze chyba nigdy nie stresowałam się tak przed startem. Choroba, brak regularnych treningów, katar, który nie daje o sobie zapomnieć i kaszel, który jak na złość pojawił się z samego rana. No cóż, zobaczymy, mam 3h i ok. 9,5km przed sobą, więc celem było po prostu dobić do mety. Już przed startem można było wyczuć zupełnie inny klimat. Trochę nieprofesjonalnie poczułam się na odprawie, gdy wszyscy zapisywali numer organizatora w komórkach, a ja byłam wyposażona jedynie w paczkę chusteczek i 200ml wody. Na starcie wszyscy się trochę czają. Do linii podchodzimy dopiero w ostatniej chwili po niemrawej rozgrzewce. Wystrzał i nieśmiało ruszyłam do przodu pełna obaw. Czołówka zdecydowanie wyrwała do przodu, ale góry jednak nikogo nie oszczędzają i już po 350m wszyscy idą, bo biec już nie ma sensu. Mimo wszystko, to bardzo dziwne uczucie, gdy wyprzedza się ludzi idąc. Udało się znaleźć biegowego kolegę, z którym kilka razy się wymijaliśmy, ale na zbiegach po prostu tak gnał, że większą część trasy był przede mną, dzięki czemu nie musiałam się przejmować szukaniem oznaczeń i odpowiedniej trasy. Wielkie dzięki!

Na początku nie byłam skora do rywalizacji, chociaż wcale się nie obijałam, ale kiedy zorientowałam się, że ledwo dotrzymuję tempa dziewczynie, która świetnie zbiega, ale robi na trasie zdjęcia, żyłka mi pękła i rzucając się na długim zbiegu wyprzedziłam ją i zobaczyłyśmy się dopiero na mecie. W moim zasięgu była jeszcze jedna dziewczyna. Koło 3km wyprzedziła mnie na podejściu w pięknym stylu, ale ponownie pojawiła się w zasięgu mojego wzroku pod koniec trasy. Myślałam, że jest za daleko, ale sylwetka powoli się powiększała, więc postanowiłam zaryzykować i udać się w szaleńczą pogoń. Udało się! Ale nie na długo… Kilometr przed metą znów jestem za nią, a przed nami kamienisty zbieg, na którym błagam o odrobinę stabilności. Na szczęście kamienie się kończą. Moje kostki jeszcze jakoś żyją i chociaż trochę ode mnie odbiegła, a betonowe płyty również okazały się sporym wyzwaniem, nabrałam rozpędu i z myślą o końcówce na asfalcie wyprzedziłam ją i zdobyłam 15s przewagi na mecie. Mój czas: 1:14:28 zdecydowanie mnie satysfakcjonuje po walce z samą sobą o każde podbiegnięte 50m. Istne szaleństwo i wybuch endorfin! Tyle radości już dawno nie było. Pora wrócić do treningów i znów cieszyć się startami.

Podczas mojej krótkiej przygody z górami, z prawdziwym wyzwaniem mierzył się TataAli, czyli mój osobity bohater, który po wielu zawirowaniach, lekko zgubionej trasie i bieganiu w ciemnościach pojawił się na mecie łamiąc 25h i pokonując sporo ponad 100km. Podziwiam. 🙂

Twój komentarz

Pola obowiązkowe *.