Nasza Perfekcyjna Starsza Pani po Trzydziestce nabiegała się po Warszawie prawie jak na maratonie, choć pojechała tam startować tylko w dyszce. Opisała swoje wrażenia z biegania i kibicowania, które nie do końca poszło zgodnie z jej planami. Zobaczcie sami…
Do Warszawy jechaliśmy wszyscy pełni optymizmu i wielkich nadziei. Każdy z nas liczył na udany start. Ja oczywiście także ostrzyłam zęby na nowiutką, świeżutką życiówkę w Biegu Oshee na dystansie 10 kilometrów. Jednak im bliżej było startu, tym bardziej rósł mój niepokój. Bowiem prognozy pogody przewidywały temperatury iście lipcowe! Wciąż jeszcze łudziłam się licząc na poranny chłodek. Jednak w dniu startu moje nadzieje ostatecznie rozwiały się i stanęłam na starcie w pięknym słońcu, które niemal topiło asfalt.
Ruszyło mi się lekko i ze słońcem prosto w twarz biegłam w komforcie do około piątego kilometra. Potem stopniowo przestawało mi już być miło i przyjemnie. Zaczęła się walka z oddechem, gorącem, powiewami wiatru i podwyższonym tętnem. Oblewałam się wodą i pędziłam dalej usiłując nie zwalniać. Nie mogłam się nadziwić podbiegom, których rok temu niemal nie zauważałam. Chyba jakieś ruchy sejsmiczne i górotwórcze pojawiły się w stolicy!
Ostatnie kilometry zaczynały mi się coraz bardziej dłużyć. Sapałam coraz mocniej i głowa zaczęła podpowiadać: a może by tak zwolnić? Szybko przepędziłam złe myśli i powtarzałam sobie w głowie: jestem super, dam radę, na pewno dam radę! Kiedy pod koniec biegu zaczęło mi się kręcić w głowie, trochę obleciał mnie strach, ale wierzyłam, że uda mi się nie paść i cało dotrzeć do mety.
Ostatnia prosta… baaaaaardzo dłuuuuga prosta – biegłam, biegłam, biegłam i końca nie było widać! Słyszałam doping Ani, Sylwii i dzieciaków! Resztką sił przekroczyłam matę z pomiarem czasu i nareszcie z rozkoszą mogłam uwiesić się na barierce. Powisiałam dłuższą chwilę i dopiero wtedy mogłam pomaszerować po medal i wiadro wody do picia. Uffff! Jaka ulga!!! I dopiero teraz zrozumiałam, jak ciężką pracę będą mieli do wykonania tego dnia nasi maratończycy!
Szukałam naszych Reglików, żeby podziękować za wspaniały doping. Oblazłam pół strefy kibica, obleciałam stadion trzy razy dookoła, ale znajdź tu się w tysięcznych tłumach! Nierealne!
Po biegu marsz do hotelu. Niby blisko, ale kolejne kilometry w nogach. Kąpiel i potem znów na trasę maratonu. Poprzyglądałam się z mostu, spod mostu i obok mostu. Poklaskałam, pokrzyczałam, podopingowałam. Robiłam to tak skutecznie, że przegapiłam prawie wszystkich naszych reglikowych zawodników!
Krzysia nie widziałam wcale. Józka dostrzegłam dosłownie w ostatniej chwili. Generał sam mnie zaczepił, bo zajęta byłam kontrolą międzyczasów Alutki w telefonie. I tylko Alutkę właśnie zauważyłam odpowiednio wcześnie, gdy już zaczęłam się martwić czy przypadkiem nie wybrała komunikacji miejskiej zamiast królewskiego dystansu!
Później znów patataj przez most, dookoła stadionu i do mety, żeby czekać na finisz Ali. Kolejne kilometry w nogach. Kiedy Ala z uśmiechem na ustach ukończyła maraton, znów pomaszerowałam między stołeczne uliczki. Wegański obiad, kolejny spacer i kolejne kilometry.
I tak tego dnia wiele wędrowałam, że w sumie też chyba zasłużyłam na maratoński medal! Spotkałam całe mnóstwo znajomych twarzy. Pół Dolnego Śląska zjechało się do Warszawy!
I powiem Wam, że kiedy tak patrzyłam na zmęczonych maratończyków, którzy ledwo człapali po schodach z medalem na szyi i ze szczęściem w oczach, pomyślałam sobie, że nie mogę się doczekać swojego kolejnego jesiennego maratonu. To będzie mój trzeci maraton. Czy udany? Czas pokaże.