Anwil Włocławek kontra Maraton Toruń czyli długodystansowa przygoda Paliniakowej. Czytajcie, bo warto!
Moja tegoroczna przygoda z maratonem rozpoczęła się we wrześniu. Siedziałam przed komputerem i kibicowałam biegaczom królewskiego dystansu we Wrocławiu. Potem zaliczyłam w podobny sposób jeszcze Maraton Warszawski i Maraton w Poznaniu. Jak pech, to pech, no takie życie biegacza. Zostałam wirtualnym maratończykiem!
I kiedy dopadła mnie czarna rozpacz, to moje koleżanki, na które zawsze mogę liczyć, Alicja i Ania M. , znalazły mi ostatni maraton w sezonie w Toruniu. Szalony Generał postanowił, że pobiegnie kolejny, trzeci już w ciągu 1,5 miesiąca, maraton. Wariat! Ale z wariatami się nie dyskutuje, tylko czerpie z ich wariactwa. Do drużyny szaleńców dołączyła jeszcze Ala M. I tak wyruszyliśmy na ostatnią bitwę.
Wsparcia nam nie brakowało, czuliśmy mocno trzymane kciuki i energię płynącą ze skupionych przed ekranami twarzy. Generał stopniowo dozował nam napięcie. Najpierw zabrał nas w sobotę na mecz koszykówki Anwilu Włocławek z Polskim Cukrem Toruń. Dynamika spotkania i szalony doping( szczególnie ze strony kibiców skierowanie do sędziów „ty pe…le!!!!”) dodał nam energii. Pojawiły się pierwsze myśli: oby na maratonie nikt tak nam nie kibicował!
No i nastała niedziela – zimna i ponura. O matko! To już?! Wcale nie było tak źle siedzieć przed ekranem i obserwować. Przedstartowa nerwówka dopadła nas jak zawsze! Trasa Maratonu Toruń wiedzie do około 10 kilometra razem z trasą półmaratonu. Początkowo biegliśmy szerokimi ulicami miasta, a następnie wy biegliśmy poza Toruń, obejrzeć i obwąchać okoliczne wioski – Pigże, Brąchnowo, Warszewice, Biskupice.
Do połówki trasa delikatnie się wznosiła i było pod wiatr. Pomiar czasu był jedynie na 21 km i na mecie. Mimo mojego choróbska biegło mi się rewelacyjnie. Generał (nie czytaj tego Alu!) dopieszczał mnie na każdym kroku- podawał pićku, żel, czekoladę, sprawdzał moje tętno, kazał chować się za siebie i przyjmował, na wyprostowaną klatę, porywy wiatru. Obdzwonił tradycyjnie pół rodziny, bo się nudził, czym doprowadzał do szału sapiących obok maratończyków. Było naprawdę super!
Po połówce postanowiliśmy trochę przyśpieszyć i powoli zacząć coś urywać. Trzeba było nas widzieć, jak pięknie wyprzedzaliśmy wszystkich po drodze. Praktycznie od 24 kilometra biegliśmy już ścieżką rowerową albo chodnikiem. Ale tłumów już nie było, mała ilość uczestników tego maratonu szybko się rozciągnęła. Na 36 kilometrze Generał mnie „porzucił” i poleciał do Ali. Dostałam ostatnie wskazówki, żel, pićku (szkoda, że nie nogi) i dobre słowo. Zostałam sama. To były trudne chwile, ale musiałam się z tym zmierzyć. W końcu było już bliżej jak dalej.
Końcówka maratonu wiedzie przez Toruń, ale nie ulicami, tylko chodnikiem. Tu spacerują mieszkańcy miasta, tu wychodzi pani z siatami z Lidla (dodam, że niedziela była handlowa, ups! Lokowanie produktu!), tu rowerzyści, samochody, autobusy. I oczywiście zero kibiców. Brakowało na tej trasie, która jest optymalna do bicia życiowek , takiej organizacji i celebrowania biegu. Dopiero finisz był oddzielony i można było zobaczyć kibiców.
Oczywiście najcięższe kilometry od około 35 kilometra wiatr w pysk. A miało wiać w plecy!!! Ale i tak, jak na koniec października, pogoda nie była zła. Na mecie, tak jak na starcie, kibicował nam zaprzyjaźniony Andrzej Olszewski, który wsparł mocnym ramieniem, gorącą herbatą, która czyni cuda. Zrobił serię zdjęć zmarnowanym biegaczom i jak zawsze dodał otuchy. Dziękujemy!
Osobiście udało mi się poprawić swoją życiówkę w maratonie, którą miałam sprzed czterech lat, no i przełamać klątwę „wirtualnego maratończyka”. Tu ogromne podziękowania należą się Alicji, która do końca we mnie wierzyła i wyciągnęła z ciemnej… (piiip!) Chylę głowę przed Markiem, który dał radę trenować „zawodnika” na ciągłym roztrenowaniu. I oczywiście dziękuję sparingpartnerowi Stachowi oraz Generałowi za nienaganne prowadzenie (siebie i mnie).
Moja współtowarzyszka niedoli, Ala M, biegła rozważnie, nawet zachowawczo i z zapasem. Niestety sama musiała mierzyć się z wiatrem hulającym po polach. Do 35 kilometra Ala dzielnie się trzymała, ale trudy poznańskiego maratonu, niestety, odezwały się. Ból całego ciała włącznie z rzęsami, wyhamował biegnącą jeszcze głowę.
Wspólny prysznic „obnażył” nasze bolączki. Ściągnięte kolana, wyziębienie, brak czwórek i dwójek, które pozostały gdzieś na trasie. Ale z maratonem jeszcze się policzymy, bo twarde z nas Pierniki, a nie miękkie chałki. Wszystkim Reglowiczom dziękujemy za wsparcie i słowa otuchy. A teraz czas na roztrenowanie! (Znowu?!) 😉