Przed Wami Orlen Warsaw Marathon w oczach zombie czyli wrażenia Perfekcyjnej z naszych zmagań w Warszawie.
Dla mnie maraton zaczął się już w czwartek, kiedy to w ramach obowiązków służbowych śmigałam ścieżkami wrocławskich krasnali. Kilkanaście kilometrów w nogach, urwanie głowy z ekipą urwisów i nareszcie ciepłe łóżeczko w hotelu. A za oknem gwar, uliczny ruch i nocny łomot tramwajów. Czekam… Leżę… A sen nie chce przyjść… Piątek – ponowne zwiedzanie miasta, kolejne kilometry, powrót do Jeleniej Góry, przepakowanie walizki i kolejna bardzo krótka noc. Cztery godziny snu i jestem już w pociągu do stolicy. A w Warszawie oczy na zapałki, spotkanie z Reglowiczami, odbieranie pakietów i rozmowy pełne nadziei na udany start. Trzecia noc i znów nie mogę zasnąć! Tym razem głośne pociągi i emocje związane z zawodami sprawiają, że kotłuję się w pościeli, a rano wyglądam jak zombie! Niedzielny poranek, podkrążone oczy, niedospanie – ale to nic! Mój plan jest taki, by bryknąć dyszkę Oshee najlepiej, jak się da, a potem już tylko kibicować, kibicować i kibicować naszym maratończykom!
Mój start minął szybko. Pogoda wymarzona dla mnie! Uwielbiam, kiedy jest chłodno! Lecę do mety z jęzorem na wierzchu, ziejąc jak smok, medal na szyję i już jestem po zawodach. Wynik 00:50:16 nawet mnie satysfakcjonuje, może być. Nie ekscytuję się, nie przeżywam, bo tak bardzo się spieszę, by kibicować na królewskim dystansie. Spotykam Ryszarda, który czeka na Biankę. Oni też startowali w dyszce. Ryszard nabiegał 00:46:41, a Bianka 00:52:47. Brawo! A ja już pędzę na trasę maratonu. Czekam tam na bohaterów dnia.
Wypatruję jako pierwszego Generała. Planował wynik około 03:05:00, zaraz powinien już tu być. Jest!!! Cieszę się, bo dobrze wygląda i krok ma dziarski, choć to już 33 kilometr. Kiedy mnie mija gonię kawałek dalej, przeskakując na 39 kilometr na moście Świętokrzyskim. I tam czekam, by zobaczyć go ponownie. Kibicuję każdemu, walę z całych sił kołatką, zagrzewam do boju, motywuję słabnących, przeżywam i czuję ich ból. Wciąż jestem w kontakcie z Karolą i Anetą. One, śledząc w Internecie naszych zawodników, podpowiadają mi kiedy każdego powinnam zobaczyć. Iście gorąca linia telefoniczna!
Po drugim spotkaniu z Generałem wracam na trzydziesty trzeci kilometr. Mam nadzieję zobaczyć Józka, ale jestem bardzo zaskoczona, kiedy moim oczom ukazuje się Krzyś! A to gad z tego Józka!!! Za szybko leciał i nie udało mi się go spotkać! Zagrzewam do boju Alutkę i ponownie wracam na most. A tu kolejna niespodzianka! Bo Krzyś wyprzedził Jozefa! Lecą nasi panowie, ja truchtam przy nich, wrzeszczę, że to wojna! Że mają walczyć do końca, nie poddawać się, napierać i gnać do mety! Tam czeka na nich Ania i też kibicuje z całego serca!
Dłużej czekam na Alutkę. Niepokoję się, bo wiem, że ma kryzys i jest jej coraz trudniej. To maraton, wiem, że ma boleć, ma być ciężko, że to walka o każdy kilometr. Ale wszyscy w klubie pragniemy, by jej marzenia o złamaniu czterech godzin wreszcie się ziściły. Kiedy Ala dociera na most Świętokrzyski już wiemy, że to marzenie dziś się nie spełni. Ale walczy. Nie poddaje się. Truchta. Krok za krokiem. Metr za metrem. Na metę dociera po czterech godzinach i szesnastu minutach. To nie tak miało być! Miał być sukces, fajerwerki, szampan i świętowanie! A jest rozczarowanie i żal. Szkoda! Ale taki jest sport, taki jest maraton. Nigdy nie wiesz, co ci przyniesie.
Huśtawka nastrojów – bo smucimy się wynikiem Ali, ale też cieszymy się życiówkami Generała 03:05:38 i Józka 03:53:33 oraz dobrym wynikiem Krzysia 03:53:19. Gratuluję Wam panowie!
Wracamy do Jeleniej Góry zmęczeni, ale po drodze już knujemy, gdzie by tu ponownie wystartować? Jak poprawić wyniki i co ulepszyć w treningach? No po prostu kochamy się tak sponiewierać, a rywalizację i walkę mamy we krwi! Trzymajcie za nas kciuki! A my pobiegamy, przeżyjemy kolejne przygody i wszystko Wam opiszemy. Hej ho!