Jesień obfituje w starty na różnych dystansach. Były maratony… A dziś relacja Karoliny z udanej dyszki.
W głowie większości z Was pewnie pojawi się w tej chwili myśl, czy ja przypadkiem za bardzo się nie nudzę, bo nic tylko biegam i piszę relacje! Mąż właśnie pewnie w tej chwili twierdząco kiwa głową! Jakiś czas temu powiedział, że jakby on miał tyle pisać, wypisałby się z klubu! Mi to chyba jednak nie przeszkadza. Co prawd, język polski nie był moim ulubionym przedmiotem w szkole, ale „wodę potrafiłam lać” zawsze. Poza tym Anetka i Perfekcyjna już dawno mnie rozgryzły i dobrze wiedzą, że wystarczy mi trochę posłodzić i relacja sama się pisze. No to czytajcie…
33. Bieg Barbórkowy o Lampkę Górniczą był jednym z tych biegów, który w moim kalendarzu znalazł się całkiem przypadkiem. Ktoś rzucił hasło… (Dziękuję Józef! Na Ciebie zawsze można liczyć!) Zaczęłam dumać i ciach… zapisana!
Założenia na ten rok zrealizowane. Rzekłabym nawet, że z górką. Ale czemu, by nie poprawić jeszcze zeszłorocznego wyniku na 10km?! Ten bieg miał być takim małym sprawdzianem przed 11 listopada. To wtedy po raz kolejny miałam się mierzyć sama ze sobą. Okazało się jednak, że wszystkie trzy warianty na bieg zaproponowane przez „górę” oscylowały wokół dotychczasowej życiówki. UPS! Pomyślałam, że chyba tak łatwo i przyjemnie nie będzie. Mimo to, chyba był to pierwszy ze wszystkich biegów, przed którym się nie denerwowałam.
W drodze do Lubina wysłuchałam w skupieniu wszystkich wskazówek Józka co do startu: gdzie się ustawić na początku, jak wygląda początek trasy, w których miejscach na trasie może przeszkadzać mi wiatr. O temperaturze nie będę się rozpisywać, bo wszyscy doskonale wiecie, jakie tropikalne upały przyniósł ze sobą październik.
Uwagę od samego startu odwrócili też trochę nasi reglowi przyjaciele, którzy z królewskim dystansem mierzyli się tego samego dnia w Poznaniu. Do ostatniej chwili przed startem śledziliśmy ich bieg.
Pierwsze kilometry szły mi całkiem nieźle. Wtedy pojawiła się myśl, że jeśli uda mi się utrzymać takie tempo, to jest szansa na życiówkę nawet dziś. Co za tym idzie jest nadzieja, że listopad zostanie mi odpuszczony! (Nadzieja matką głupich, w listopadzie i tak przyjdzie mi zrobić swoje). I tak biegłam ulicami Lubina w ten iście letni październikowy dzień… 10 km minęło całkiem szybko. Trochę się zmęczyłam, trochę spociłam, trochę zdyszałam. Wpadłam na metę z czasem 48:24. I jest! Życiówka! Poprawiona o prawie minutę! Mąż powiedział mi rano, że się uda, a mąż przecież zawsze ma rację!
Biegowo cały ten sezon był dla mnie cudowny. Poprawione wyniki na wszystkich dystansach. I jeszcze ta banda reglowych oszołomów, która przygarnęła mnie pod swoje skrzydła! Mam tylko nadzieję, że nie wyczerpałam limitu szczęścia w swoim życiu.
P.S. Dzień po biegu dowiedziałam się od Generała, że nie był to tak do końca dobry start, bo pobiegłam szybciej niż zakładaliśmy. Jemu to nigdy nie dogodzisz!
P.S. 2. Perfekcyjna powiedziała, że relacja może być nawet w kilku zdaniach. Chyba też będzie niezadowolona!
Do następnego Kochani!